Klaudia
W marcu pogoda na Sri Lance jest idealna, chociaż zdarzają się burzowe wieczory. Północ jest znacznie bardziej wilgotna i duszna, niż południe. Dziś jednak darowałabym sobie podróż do Sigiriya i Pollonaruwy, a spędziłabym wiecej czasu w górzystym obszarze Nuwara Elija oraz na pięknych plażach południa.
Koszty i przydatne informacje:
Dzień 1: Negombo --> Sigiriya
W drodze do Sigiriya popularny przystanek to Dambulla i świątynia Buddy - nie do końca rozumiem fenomen tego miejsca, skoro takie tandetne posągi można spotkać w wielu miejscach na Sri Lance. Nas w każdym razie nie zachęciło, i z lotniska kierujemy się prosto na odpoczynek do Sigiriya. Właściwie to nie ma tu niczego ciekawego poza słynną skałą. Jest to również jedyne miasto, w którym wiedzieliśmy tyle słoni przy ulicach, wszystkie w łańcuchach.
Dzień 2: Pidurangala, widok na Sigiriya Rock --> Pollonaruwa
W Singriya znajduje się kilka punktów widokowych na popularną skałę - nie planowaliśmy na nią wchodzić, ale chcieliśmy zobaczyć ją u podnóża, w otoczeniu ogrodów. Niestety, bramy wejściowe na teren parku są tak ustawione, abyś nie zobaczył totalnie niczego. Jedziemy więc pod skałę Pidurangala, gdzie po drobnej opłacie (3$/os) wspinamy się przez obszar świątynny. Uwaga - trzeba zdjąć buty i przejść po nieprzyjemnym, drobnym żwirku boso (chyb taka droga pokutna :D), dodatkowo kobiety muszą ubrać sarong (lepiej mieć swoją chustę, gdyż te dostępne publicznie są nieprzyjemnie lepkie). Po drodze mijamy między innymi wielką, plastikową postać Buddy. Widok ze skały jest niezwykły, chociaż wdrapanie się na nią jest naprawdę trudne, szczególnie końcowy odcinek, gdzie trzeba się podciągnąć na najwyższą półkę skalną. Słońce piecze tu niemiłosiernie : )
Dzień 3: Pollonaruwa Ancient City
Zdecydowanie warto tu wynająć rower, aby nie chodzić tych kilometrów: generalnie początek miasta jest "wow", potem to już w kółko same pozostałości murowań. Przed wejściem na parkingu stoi duży wybór rowerów - kwestia wytargowania ceny. Oczywiście nikt niczego nie zapisuje - kasa do ręki i jedziesz, bo prawda jest taka, że za tą kwotę to on sobie drugi rower kupi (zresztą, po co bogatemu turyście taki zdezelowany rower).
Jeśli jest deszczowo, lepiej wziąć kilka par skarpetek lub foliowe ochraniacze na nogi - na tereny świątyń nie można wchodzić w butach.
Wejściówka: 25$/os. Rower: 1'000 rp/os
Dzień 4: Pollonaruwa --> Kandy Peradeniya Botanical Garden --> Glenloch Tea Center
Kandy Botanical Garden - fajny odcinek z różnymi rodzajami palm, i to właściwie wszystko. Wejściówka: 2'000 rp. Wielki obszar bardziej jako rekreacja dla miejscowych, niż prawdziwy ogród botaniczny. Miasto jest tak zatłoczone, głośne i śmierdzące spalinami, że spokojnie można je ominąć. Do tego to jedyne miejsce gdzie grupki nastoletnich chłopców podbiegały i robiły sobie selfie z bezwstydnymi Europejkami.
W Glenloch Tea Center tylko nocowaliśmy - ośrodek jest olbrzymi, jednak bylismy chyba jedynymi gośćmi. Groteskowo rzuciło się na nas 6 członków obsługi, każdy chcący coś nieść, nacisnąć guzik windy czy otworzyć drzwi. Jeszcze śmieszniejsze było, gdy do śniadania podano nam kawę, a herbata była płatna ekstra (herbata rośnie dookoła, kawę trzeba importować...).
Dzień 5: Ramboda Falls --> Damro Tea Plantation --> Nanuoya Water Falls --> Ella
Ramboda Falls - wielkie WOW. Już z ulicy widać kaskady wodospadu. Można zejść pod most - i pooglądać dolne wodospady, lub - lepiej - udać się przyjemnym szlakiem w górę (płatny jedyne 200 rp/os), gdzie na każdym kroku można do wodospadów podejść, wykąpać się, podziwiać. Szlak kończy się przy skalnej ścianie, przy pionowym spadzie wodospadu. Woda spływa wszędzie dookoła, a tego piękna i kojącego szumu nie da się tego ująć na zdjęciach.
O dziwo Damro Tea Plantation to jedyne miejsce, gdzie nikt nie próbował wyciągnąć pieniędzy - jeśli mówiono, że coś jest darmowe, to rzeczywiście było.
Wycieczka po fabryce była naprawdę interesująca - sporo można dowiedzieć się o herbacie (np. że czarna i biała pochodzą z tego samego krzaka, w zależności od położenia upraw). Za to cena 50$ za 100 gram tej samej herbaty, którą można kupić w dowolnym lokalnym markecie za 1$ - cóż, zawsze jakiś frajer się trafi.
W drodze do Ella zatrzymaliśmy się jeszcze w Nawura Elija na "słynnym" dworcu kolejowym, skąd poszliśmy do wodospadu Nanuoya. Droga wiedzie naokoło, lub prosto po torach :) Na każdym odcinku jest po prostu bajkowo - a same wodospady to skupisko lokalnej ludności, która wykorzystuje wodospad do: kąpieli (niestety, z szamponem włącznie), robienia prania czy opłukiwania warzyw z gleby i robactwa (zaraz pod tymi z szamponem i praniem....). Jest to jeden z najbrzydszych wodospadów, jakie można spotkać na Sri Lance, ale cieszymy się, że mogliśmy tu być.
Dzień 6: Nine Arches Bridge + Little adam's peak
Trasa do Nine Arches Bridge jest łatwa, oznaczona nawet na mapach Google, chociaż wygląda dość dziko jak na tak uczęszczany szlak.
Te wszystkie instagramowe zdjęcia zrobione są z pól herbacianych pod wiaduktem - trzeba tam po prostu zejść stromym zboczem (porządnie już wydeptanym). Uwaga! koniecznie zakryte obuwie - ja skończyłam z kilkoma pijawkami pomiędzy palcami u stóp, które żyją w liściach herbaty. Piecze i swędzi, a po wyszarpaniu ich krew leci strumieniem.
Zdecydowanie warto udać się na Little adams's peak - prowadząca tam trasa jest pięknie przygotowana, na każdym kroku wyciąga się aparat fotograficzny. Jeśli komuś mało, może iść dalej na Adams' peak, który jest już tak blisko, ale jednak pokonać trzeba dolinę pomiędzy dwoma pagórkami - najpierw ostro w dół, następnie ostro w górę. Oczywiście szlak to po prostu wydeptana ścieżka, nie trudno tu o zdarte kolana, no i jest to dość wyczerpująća wspinaczka. Czy widok jest lepszy? Raczej nie : )
W drodze powrotnej można też skusić się na lunch w luksusowym obiekcie z widokiem na góry (ceny niewiele wyższe, a jedzenie przepyszne), na zip line lub widokowy basen restauracyjny. Osobiście skorzystaliśmy z zip line i cóż - nie polecam (niecała minuta zjazdu za 25$).
Dzień 7: Ella Rock View Point
Szlak na Ella Rock jest magiczny - o ile uda Ci się nim całym przejść - nam udało sie tylko w drodze powrotnej.
Pomimo że znaliśmy te wszystkie sztuczki naciągaczy i mieliśmy porządną mapę szlaku, to i tak daliśmy się wkręcić.... Nie wiem skąd, ale nagle po torach szła z nami młoda kobieta, na boso, w sukience - mówiła, że do domu wraca. Chciała, abyśmy za nią skręcili, że koło jej domu jest lokalny szlak - nie poszliśmy, ale ona wracała i przekonywała, że nie chce nas oszukać - ostatecznie wprowadziła nas w jakiś las i zażądała pieniędzy na dalszą drogę. Kiedy się nie zgodziliśmy, szła za nami i tak się darła, że w końcu się ugięliśmy... Powrotną drogę pokonaliśmy już z zapoznanymi na szczycie rodakami, którzy weszli oficjalnym szlakiem - po drodze opowiedzieli nam, jak to dwukrotnie próbowano ich z niego zawrócić na dzikie ścieżki.
Główna skała nie zrobiła na nas jakiegoś wielkiego wrażenia - na szczęście skusiliśmy się na krótki spacer w kierunku bardziej ukrytego punktu widokowego, i to był strzał w dziesiątkę! Na mapach google opisany jest jako "Ella rock point view 2" - można więc wykorzystać nawigację jako punkt orientacyjny, albo aplikację All Trails, gdzie wyrysowany jest szlak przez las (zresztą, praktycznie każdą ścieżką można tam trafić).
Dzień 8: Ella --> Diyaluma Falls -->Tissamaharama
Przy trasie na Diyaluma Falls poważnie zdenerwowaliśmy się na naszego kierowcę - wybraliśmy prosty, krótki szlak, a on i tak zawiózł nas od drugiej strony, do popularnego wejścia, gdzie czają się oczywiście pseudo-przewodnicy. Kiedy nie zgodziliśmy się na przewodnika (który pojawił się obok naszego auta z nikąd), nasz kierowca zaczął na nas krzyczeć, że zginiemy w przepaści, utopimy się, zabiją nas, i w ogóle narażamy go na konsekwecje. Przewodnik chce 15$ (!), ostatecznie i tak przepłacamy uzgadniając 12$, aby za 5 minut okazało się, że na środku szlaku stoją kolejni lokalsi i pobierają oplatę. Za co? Coś tam tłumaczą, co kupy się nie trzyma. Mówimy naszemu przewodnikowi, że nie będziemy znów płacić, a on coś tam uzgadnia w swoim języku i idziemy dalej. Cała trasa to jakieś 15 minut, jedna ścieżka. Po dotarciu nad wodospad, przewodnik chyba zamierza z nami siedzieć i pokazywać nam każdy basen, co jest cholernie niekomfortowe, bo zamierzamy tu eksplorować teren, relaksować się i bawić bez niańki. Płacimy mu więc całą kwotę mówiąc, że jest wolny, na co on.... abyśmy nie zapomnieli zapłacić tamtym lokalsom na ścieżce, bo on za nas płacić nie będzie. Spędzamy przy basenach pół dnia, schodząc inną ścieżkę w dół, którą znaleźć można intuicyjnie. Lokalsów oczywiście na ścieżce już nie było....
Dzień 9: Yala National Park
Jeśli byłaś/eś już na safari w Afryce - to to miejsce można sobie odpuścić, wielkie rozczarowanie za 45$/os (w pakiecie półdniowym). Szczerze mówiąc zwierzęta najczęściej spotykane w parku(bawoły, dziki, pawie i mangusty) można spotkać też poza parkiem, na poboczach dróg. Owszem, widzieliśmy też 3 słonie, aligatora i "kawałek" leoparda, ale na Sri Lance są dużo piękniejsze miejsca gdzie można wykorzystać ten czas.
Park otwierany jest o 06:15 rano. Nasz jeap o 05:40 był już 11 autem w kolejce. Sam park jest również dość nieciekawy - ot, zwykła roślinność, często po prostu krzaki i okropne, poryte drogi, o które nikt zdecydowanie nie dba.
Dzień 10: Tissamaharama --> Mirissa --> Galle
Żałuję, że nie poświęciliśmy więcej czasu na południowe wybrzeże Sri Lanki. Jest tu naprawdę rajsko i kolorowo, a każda plaża jest nieco inna. W drodze do Galle zjechaliśmy do farmy węży(tak naprawdę to prywatny dom, w którym koleś trzyma złapane węże) - LINK: farma węży w Udukawa. Nie jestem przekonana, że jest tam wężom dobrze, ale podziwiam pomysłowość "opiekuna". Pan ponoć wyłapuje węże z domostw i okolicy wioski, a nawet dostarcza surowicę kobry do szpitali, a przy okazji dorabia na prezentowaniu swojej szopy dla węży (2'000 rp za osobę). Na pewno jest to niecodzienne przeżycie dla turysty - można potrzymać różne gatunki, w tym dużego boa.
Następnie zatrzymaliśmy się w Mirissie, gdzie znajduje się najładniejsza plaża, jaką widzieliśmy na Sri Lance - i mimo początkowych obaw, nie była zatłoczona. Spacerowaliśmy od słynnego Coconut Tree Hill do Parrot Rock, chociaż polecam odwrotny kierunek (ładniejsze widoki).
Nocujemy w Wallawata obok miasta Galle, w pobliżu Jetwing Lighthouse, gdyż ceny na południu są już iście brytyjskie. Zostajemy już bez kierowcy, gdyż komunikacja autobusowa działa tu bardzo sprawnie - chociaż niekoniecznie łatwo się w niej odnaleźć. Na mapach niby jest przystanek autobusowy, ale w rzeczywistości nie ma tu żadnego oznaczenia. W rozkładach jazdy niby jest jakiś numer autobusu i godzina odjazdu - w praktyce nic nie pasuje. Czytaliśmy, że autobusy się nie zatrzymują, a jedynie zwalniają, ale trudno nam było w to uwierzyć do momentu, gdy jeszcze z jedną nogą szorowaliśmy po asfalcie, a autobus już pędził dalej. Ceny za przejazd - po około 100 rp! Jeżdzą tutaj też niebieskie autobusy - a w nich impreza: dyskotekowe kule, lasery, dekoracje, kierowca z ołtarzykiem przed sobą (zasłaniającym mu połowę szyby.....) - nikt jednak nie tańczy :P.
Dzień 11: Unawatuna, Jungle Beach
Do Unawatuna jedziemy autobusem, przystanek znajduje się przy samym wejściu na szlak. Jungle Beach to tak naprawdę dwie plaże - jedna spokojna, sam las i ocean, oraz druga - imprezowa, z muzyką, budkami z napojami i łódkami do wypożyczenia. Puszka piwa na plaży - 2'000 rp.
Nie jest to jednak typowo tropikalna plaża - nie umywa się do tych kostarykańskich. Poza kremem z filtrem UV, warto zaopatrzyć się w spray na owady - olbrzymie mrówki niestety nie dają tu za długo poleżeć w spokoju.
Z plaż odwiedziliśmy jeszcze tą obok Jetwing Lighthouse, gdzie kawałek dalej znajduje się również centrum ratowania żółwi morskich - ponoć czasami o wschodzie słońca na skały wychodzą tu dorosłe osobniki. Fale na zachodnim wybrzeżu Galle są w każdym bądź razie za duże na pływanie.
Dzień 12: Galle
Galle to naprawdę piękne, brytyjskie miasto - wyglądające dokładnie tak samo, jak postawiono je około 300 lat temu, wpisane na listę UNESCO. Tuż po przekroczeniu murów miasta oferowane są tuktuki do obwiezienia po całym mieście. Czy warto? Jeśli nie chcecie/ nie możecie za dużo chodzić, to tak, gdyż przejście każdej uliczki trochę zajmuje (ale z 3 razy krócej niż próbował nam wcisnąć jeden z "przewodników").
Dzień 13: Galle --> Negombo (pociągiem)
Pociąg z Galle do Colombo jedzie praktycznie cały czas wzdłuż wybrzeża, co pozwala podziwiać widok na ocean. Pociąg jak pociąg - jak stare, polskie "osobówki". Podstawową różnicą są jedynie otwarte na oścież drzwi , z których śmiałkowie robią sobie fotki. Biletów na pociąg można kupić tylko w dniu podróży (chyba że rezerwujecie pierwszą klasę). Żaden pociąg niestety nie dojeżdża bezpośrednio do Negombo/ okolicznych noclegów, dlatego w Colombo musieliśmy przesiąść się w autobus - i tutaj zaczęły się schody: dworzec jest olbrzymi, naganiacze krzyczą jakieś nazwy kierunków, w których zmierza dany autobus, rozsądnego rozkładu jazdy brak (dworzec stolicy kraju..). Pokazaliśmy na mapie, gdzie chcemy się udać: kierowca zapewnił, że tak, żebyśmy wsiadali. Ostatecznie jechał gdzieś w pobliżu, ale wcale nie tam. Wysiadamy więc najbliżej docelowego miejsca i kombinujemy, jak pokonać kolejne 15 kilometrów. Polecane taksówki Ubera nie działały poza miastem, a kierowca przejeżdżającego tuk-tuka zaśpiewał taką irracjonalną kwotę, że nocny kurs w Warszawie to przy tym taniocha. W tym malutkim miasteczku, gdzie byliśmy jedynymi chyba białymi, spotkała nas pierwsza i ostatnia zwykła, ludzka uprzejmość: właścicielka sklepu, obok którego staliśmy, zauważyła, że szukamy transportu i zaproponowała, że zadzwoni po swojego syna i dopilnuje, aby nas nie oszukano. I rzeczywiście, syn przyjechał, sprowadził kolegę z drugim tuktukiem, pomógł i wziął uczciwą zapłatę - za co bez skrupułów dorzuciliśmy porządny napiwek.
*KONIEC*
Przygotowanie się do wycieczki często zajmuje mi wiele godzin, a nawet dni ciężkich poszukiwań w internecie. Owocuje to tym, że nie muszę go tracić na miejscu i mogę dłużej cieszyć się urlopem bez zbędnych frustracji związanych z szukaniem wartościowych miejsc, próbą dojścia na najciekawszy szlak, lub znalezieniem najlepszej opcji parkingu. Zawsze doceniam miejsca w których informacje przekazane są rzetelnie, bez kolorowania faktów i płatnych promocji niejednokrotnie wprowadzając czytelnika w błąd i medialną iluzje. Jeżeli informacje, które tu znalazłeś(aś) okazały się dla Ciebie pomocne, zaoszczędziły Ci czas i doceniasz mój trud to zostaw pozytywny komentarz ;) Możesz także postawić mi kawę, co pomoże w utrzymaniu i prowadzeniu tego bloga :)
Dzięki! Do zobaczenia gdzieś w świecie!
Rocznik '91. Nie oglądam telewizji, nie czytam brukowców, jedyne gry to planszówki z przyjaciółmi :). Z niecierpliwością czekam na swoje nieliczne urlopy w roku, odkładam każdy dodatkowy grosz, wertuję kalendarz w poszukiwaniu "długiego weekendu". Podróże - te drobne do sąsiedniego miasta czy te kilkaset kilometrów dalej - dodają mi mnóstwo energii na kilka następnych miesięcy codzienności. A dopiero się rozkręcam! :)